Od zera do bohatera, czyli o tym jak nauczyłam się włoskiego

by - wtorek, 28 marca 2017 07:58

Moja historia z włoskim rozpoczęła się w dniu kiedy poznałam mojego męża Albiego, czyli dokładnie w czerwcu 2007 roku. Całkiem przypadkiem miałam pomagać w tłumaczeniach z angielskiego i zająć się włoską grupą muzyków, która przyjechała na koncert i wymianę kulturową do mojego rodzinnego miasta w ramach współpracy miast bliźniaczych. Byłam po maturze w trakcie moich najdłuższych wakacji życia, więc było to dla mnie nowe i ciekawe doświadczenie.  Nigdy wcześniej nie byłam we Włoszech, nie miałam też styczności z Włochami ani z językiem. Totalne zero. Tego dnia padły pierwsze słowa takie jak "ciao", "buongiorno" czy  "grazie". Zadowolona powtarzałam wszystkie z nich a Włosi zadowoleni przyklaskiwali. Byłam "brava". Zanim się obejrzałam, wymiana się skończyła i odwieźliśmy grupę na lotnisko. Kilka zakręconych dni i tyle.


Dwa miesiące później wraz z grupą dzieciaków, które brały udział w wymianie, pojechaliśmy do Włoch z rewizytą. Otworzyłam szeroko oczy i chłonęłam jak gąbeczka całkowicie obcy i nieznany dla mnie świat. Czułam się jakbym przeniosła się na inną planetę. Wszystko było takie niezwykłe, inne, nowe... A do tego włoski. Taki melodyjny, ciekawy, przyjemny dla ucha. Nauczyłam się kolejnych słów , część z nich została zapisana w notesie...Ale wszystko kiedyś się kończy, prawda? Wróciłam do Polski, do moich zobowiązań i planów.

Przez kolejny rok zajęłam się nauką nowego języka, który był przedmiotem moich studiów, czyli... czeskiego. Wybrałam się na slawistykę i to z nią wiązałam moją przyszłość. W międzyczasie w moim życiu pojawił się na stałe Albi, który wytrwale walczył o naszą znajomość, która z czasem przerodziła się w coś poważniejszego. Dogadywaliśmy się po angielsku, więc włoskie słowa pojawiały się sporadycznie. Spotkaliśmy się kilka razy w Polsce a do Włoch (w ramach zapoznawczej wizyty z całą rodziną i znajomymi) poleciałam dokładnie rok po pierwszym wyjeździe. Przez cały ten czas poziom mojego włoskiego nie drgnął.

Na drugim roku studiów postanowiłam zapisać się na lektorat z włoskiego. Nie chciałam tracić czasu, więc znajoma napisała za mnie test online dzięki czemu rozpoczęłam kurs na poziomie A2 a nie A1. W międzyczasie poszłam na pięć/sześć prywatnych lekcji, żeby mieć jakiekolwiek pojęcie o podstawach. Kurs ukończyłam z bardzo dobrym wynikiem i w odróżnieniu od pozostałych studentek miałam ogromną satysfakcję z nauki i mega motywację. Kurs jak to lektorat, nie porywał. Prowadzący załamywał ręce, bo większość osób w grupie traktowała go jako totalnie niepotrzebny przedmiot. Byle zaliczyć i mieć z głowy. Po roku takiej nauki zaczęłam pomału mówić. Z błędami i to jakimi. Albi łapał się za głowę, ale wytrwale mnie poprawiał. Złościłam się niesamowicie, ale nie poddawałam się. Na trzecim roku kontynuowałam lektorat. Nowy prowadzący miał okropny akcent, ale zarażał entuzjazmem. Poza zajęciami uczyłam się sporo w domu. Dużo chętniej niż do dziejów Słowian, zaglądałam do moich ćwiczeń z włoskiego. Kupiłam kilka dodatkowych książek i starałam się przeglądać je w każdej wolnej chwili. Była to nieustanna walka między czeskim a włoskim. Czwarty semestr włoskiego rozpoczął się fatalnie. Zmienił nam się na nowo prowadzący i po dwóch zajęciach szukałam na gwałt innego lektoratu. Nowa doktorantka chciała nas zakatować gramatyką i tekstami o polityce. W porę uciekłam i znalazłam prowadzącego, który być może nie uczył za dobrze, ale rozkochał nas we włoskim. Zajęcia były lekkie i przyjemne.  A dodatkowe tempo narzucałam sobie w domu.

Dwa lata nauki były idealnym startem. Dogadywałam się po włosku. Przyjazdy do Włoch były już totalnie inne. Rozumiałam o czym rozmawiali inni i mogłam zapytać się o to i owo. Zły akcent, zła wymowa, złe słowa....były lepsze i gorsze chwile. Początki były hiper trudne. Co z tego że umiesz się przedstawić i powiedzieć, że u Ciebie wszystko ok...jak nie potrafisz z nikim o niczym  więcej porozmawiać.

Ciao! Come va?
Ciao! Bene! E tu? Come stai?
Bene.
Bene.

.... (cisza)

Czułam, że byłam trochę z boku. Chciałam rozumieć o czym mówili inni i nie wystarczało mi już sił, żeby brać czynny udział w dyskusjach. Z czasem pojawiło sie też zwątpienie. Nic nie ma sensu, i tak się nie nauczę i tak NIGDY nie dojdę do perfekcji. Czasami bałam się o coś zapytać, żeby nie zrobić błędu. Było mi wstyd, że po 2 latach nauki wciąż potrafiłam zrobić tak proste i głupie byki. Nie mówiąc już o poprawnej gramatyce, której przecież poziom zatrzymał się na lichym B1. W takich momentach pomagał mi Albi. Cierpliwie tłumaczył mi każdy szczegół. Poprawiał mnie, a do tego potrafił dorzucić też kilka słów krytyki. Włosi potrafią się zachwycić każdym "buongiorno" i mówisz już dla nich perfekcyjnie po włosku. Mój prywatny nauczyciel przywiązywał dużą wagę do akcentu. Powtarzał, że nie istnieje coś takiego jak WŁOSKI akcent. Włoski akcent mają tylko obcokrajowcy. Ja musiałam nauczyć sie akcentu z Brescii.

Rezygnacja przeplatała się z entuzjazmem. Kiedy czułam się źle z moim włoskim, starałam się go coraz więcej uczyć. Nie odkładałam niczego na później. Każdy wyjazd do Włoch był wielką próbą i wyzwaniem. Bawiło mnie to, że często nie rozumiałam tego co mówili inni i Albi tłumaczył ich z włoskiego na MÓJ włoski. Używał prostszych słów, które wiedział że znam. Po dwóch latach odkąd rozpoczęłam naukę zaczęliśmy rozmawiać tylko i wyłącznie po włosku. Nie było wyjaśnień po angielsku, musiałam prostymi słowami opisać każdego słowo, którego nie znałam. Dom obkleiłam karteczkami. W torbie miałam zawsze jakiś zeszyt z włoskimi słówkami. Starałam się myśleć po włosku. Ale wciąż było to dla mnie za mało.

Myliły mi się słowa, mieszałam włoski z dialektem. Nie znałam formy na Pan/Pani i dzięki temu byłam z wszystkimi na ty. W restauracjach Albi zamawiał za mnie. Często wstydziłam się o coś zapytać. Przyznam szczerze, że miałam ku temu powody. Jednego pamiętnego dnia udaliśmy się na wypad do Mantowy. Cudowne, piękne miasto. Usiedliśmy w knajpie, żeby coś zjeść. Zamówiłam słynne ravioli z dynią, do tego wino i mieliśmy totalny chill out na słoneczku. Wstałam, żeby udać się do toalety. Weszłam do środka. Nie widząc żadnych drzwi z napisem wc/toilette podeszłam do kelnerki i spytałam się z całkiem poważną miną:

Scusa, dov'e' il cesso?
(w wolnym tłumaczeniu - sorry, gdzie jest kibel?)

Kobitka spojrzała na mnie z lekko przerażoną miną i odpowiedziała:

Scusi?
(przepraszam?)

Nie zdając sobie sprawy z mojej totalnej gafy, powtórzyłam POMAŁU I WYRAŹNIE całe moje piękne zdanie oddzielając każde pojedyncze słowo:

DOVE - E' - IL - CESSO?

Poczułam na sobie wzrok kelnerów i innych klientów. Uśmieszki tu i tam. Kelnerka na spokojnie wytłumaczyła mi gdzie była toaleta. A ja pomału zrozumiałam, że coś było nie tak. Albi umarł prawie ze śmiechu, ja się obraziłam, wykrzyczałam mu, że to jego wina i że jest beznadziejnym nauczycielem.
Do tej pory powtarzam sobie, że każdy uczy się na błędach.

Odkąd mieszkam na stałe we Włoszech, czuję niesamowitą różnicę. Włoski stał się oficjalnie moim drugim językiem. Nie jestem perfekcyjna i wciąż czuję braki. Zapisałam się na kurs włoskiego dla obcokrajowców. Byłam w najwyższej poziomowo grupie, która i tak była dla mnie za słaba. Na tym samym poziomie co i ja były może ze dwie osoby. Po roku nauki wspólnie z jedną Rosjanką podeszłyśmy do certyfikatu C1 i zdałyśmy go bez większych przygotowań i robienia tysiąca testów próbnych. Ustny był totalnym spontanem i przed egzaminem nie wiedziałam nawet do końca jak on wygląda.

Mam papierek. I co z tego? Przede mną jeszcze dużo nauki. Codziennie pojawia się w moim życiu jakaś nowość, jakieś nowe słowo czy zwrot. Jeśli nie jest to włoski, to uczę się dialektu. Największą satysfakcją nie są dla mnie komplementy. Najlepiej jest mi jak Włosi nie słyszą, że nie jestem Włoszką. Kiedyś było to ewidentne i pytanie o moją narodowość przewijało się kilka razy dziennie. Teraz jest już rzadkością.


mg

You May Also Like

0 komentarze